Balaton to jezioro na Węgrzech, które politykom myli się z morzem być może z racji imponującej wielkości. Nad tymże jeziorem położona jest strefa zrzutu, której głównym magnesem jest śmigłowiec Mi-8.
Dwanaście ton masy startowej i dwie turbiny po 1500 KM robią wrażenie, szczególnie że skoczkowie mogą opuszczać ten statek z olbrzymiego luku ogonowego.
Wybraliśmy się więc naszym Klausem (to nazwa kampera firmy Knauss) na wycieczkę przez Europę.
W jedną stronę bez żadnego pośpiechu, powiem nawet, że ze spontanicznymi postojami w pobliżu Monte Carlo i w samej Wenecji.
Klaus dał mi trochę w kość w trakcie pierwszych dni. Problemy z pompką wody, z zasilaniem lodówki itp. Wszystko się dotarło pomiędzy nami zanim dotarliśmy do Monako.
Cannes i Monte Carlo odwiedzimy jeszcze raz jesienią, bo teraz, w szczycie sezonu tłum zasłania wszystko poza tłumem.
Zaraz za granicą Monaco Ula wyszukała bardzo fajny kamping, gdzie rzuciliśmy kotwicę wczesnym popołudniem na jednym z ostatnich, możliwych miejsc postoju. No cóż, sezon. Jeśli zatrzymamy się tam w przyszłości to nagram film z pozornie niewielkiego, rodzinnego sklepiku włoskiego. Wejście wygląda jak kwiaciarnia obok baru. W środku zaś miałem wrażenie jakbym widział poprawioną scenę z Matrixa, gdy wyjeżdżają niekończące się regały z bronią. W jakiś pokręconych przejściach i pomieszczeniach zapewne pozyskiwanych stopniowo na rzecz sklepu znalazłem nie tylko narzędzia, pasmanterię, chemię ogrodniczą ale i duże stoisko ze świeżym mięsem (w tym przygotowywane na miejscu carpaccio, któremu nie mogłem się oprzeć), stoiska rybne, pieczywo sprzedawane na wagę przez 4 zwijających się niczym w ukropie pracowników różnej płci i jeszcze bardziej różnego wieku. Włoskie przetwory, warzywa (dodam z odrobiną wstydu, że niektóre widziałem pierwszy raz) i owoce. Dział alkoholowy przypominał centralny magazyn kontrabandy włoskiej. A wszystko pod przykrywką zewnętrznej kwiaciarni.
W południe szurnęliśmy jednym kęsem do Wenecji. Jeśli chodzi o podróżowanie po włoskich autostradach to z jednej strony jestem zachwycony spójnością systemu: na wjeździe bilecik a po drugiej stronie Włoch zapłata. Dla mnie OK. Ceny paliwa na autostradach to lekka przesada, mają drożej od Francuzów, rozumiem 1,3 jurka za litr oleju choć to dużo więcej niż w naszym kraju, ale 1,7? Transportują po banieczce na włoskich osiołkach, czy jak?
W Wenecji, zaraz za mostem łączącym wyspę z Italią jest olbrzymi parking, który kiedyś był kampingiem. Okazało się, że dostępny jest prąd i woda, choć większość kierowców kamperów tego nie zauważa. Znowu dzięki wywiadowczym działaniom Uli zaopatrzonej w nowego Ipada z kartą SIM wiedziałem, że woda ma być. No i była.
Zostaliśmy na noc i wstępnie mieliśmy około południa ruszać dalej, już do krainy Orbana, ale zmieniliśmy plany. Jak bowiem być w Wenecji i do niej nie pojechać. Bałem się nieco włamu do kampera, który nafaszerowany był spadochronami ale poszwendałem się wieczorem, popatrzyłem rano i nic nie wskazywało, że ktoś węszy pomiędzy turystami.
No to ciach. Zaraz za parkingiem trafiliśmy na włoskich naganiaczy, którzy sprzedają drukowane przez siebie bilety i zabierają je przy wejściu na pokład łajby przerobionej na taksówkę. Taksówka to dużo powiedziane, zobaczcie na filmie jak to wygląda. Siedzi się jak Żuku jadącym na targ odpustowy, ale decyzja była świadoma bo nie mieliśmy planu wycieczki a ten stateczek dowoził do najgłówniejszego deptaka.
Wenecja robi wrażenie, choć znowu wolałbym odwiedzić to miasto jesienną porą. Było gorąco (całą drogę podążał za nami ogień i wrócił z nami do Sewilli - podobno było ochłodzenie pod naszą nieobecność), zdecydowanie za gorąco. Knajpka, którą wypatrzyliśmy pod najbardziej znanym mostem Wenecji była blisko wody i w cieniu, co dawało nieco chłodu. Ciekawe, że wszystkie stoliki były puste, a gdy tylko usiedliśmy zaraz zaczęli się pchać ludzie. We Włoszech jest chyba tak samo jak na hiszpańskich plażach, jeśli gdzieś położysz swój ręcznik to właśnie tam zaczną wszyscy się doklejać.
Zjedliśmy, posoliliśmy gołębia, znaczy to ja je soliłem i poszwendaliśmy się bez większego planu po wąskich uliczkach jednej z pereł włoskich atrakcji turystycznych.
Raniutko ruszyliśmy do Siofok nad Balatonem. To mniej niż 600 km ale trzeba było przeskoczyć przez Słowenię zakupiwszy zawczasu winietkę. Na Węgrzech padł na mnie blady strach, bo w przewodniku turystycznym napisane było, że obowiązkowa jest elektroniczna winietka. Jako że wschodnioeuropejscy policjanci nie stronią od łapówek i dobierania się do dupska pod jakimkolwiek pretekstem posiadanie winietki było kwestią fundamentalną. Okazało się jednak, że to nie jest żadna winieta elektroniczna a podanie do systemu numeru rejestracyjnego i uiszczenie opłaty. Kwitek należy wozić ze sobą dla okazania policji. Coś podobnego do rozwiązań w Portugalii.
Zanim trafiliśmy na strefę to już w Siofokowym Tesco spotkaliśmy znajomych.
Przed rozpoczęciem skoków, w zasadzie przed przybyciem na strefę należy zarejestrować siebie oraz swój sprzęt. Z wydrukami z systemu odwiedzić trzeba Mirana, który jest szefem instruktorów oraz riggerem. On weryfikuje dokumenty oraz dopuszcza do skoków spadochron. Z podpisanymi papierami można przebazować się do manifestu, gdzie sprawami zajmie się dość kontrowersyjna Krisztina. Kobieta ta zachowuje się bardzo nieszablonowo, raz do rany przyłóż zaś chwilę potem odzywa się tak nieelegancko, że trudno powstrzymać zaskoczenie. Zdaje się być doskonałym przykładem zaburzeń bipolarnych.
Na strefie działa kilka zewnętrznych szkół tandemowych. Tandemów jednak jak na lekarstwo i skoczkowie nie muszą obawiać się jakiś utrudnień i przetasowań w planowaniu. Jednak polityka strefy odnośnie planowań pozostawia wiele do życzenia. Jeśli śmigłowiec nie wylądował a minutę przed jego przyziemieniem znalazł się dwudziesty piąty ochotnik z dwudziestu pięciu możliwych to zostanie ogłoszony boarding call, choć bez szans jest wtedy bezpieczne ustalenie kolejności a zakładany w pośpiechu sprzęt jest wystawiony na więcej błędów ludzkich.
Byliśmy, zobaczyliśmy, czy wrócimy - tego nie wiemy, na pewno miejsce warte polecenia dla turystów spadochronowych. Nawet jeśli nie macie swojego sprzętu to strefa dysponuje niewielką wypożyczalnią. Raczej nastawiajcie się na działalność weekendową.
Dwanaście ton masy startowej i dwie turbiny po 1500 KM robią wrażenie, szczególnie że skoczkowie mogą opuszczać ten statek z olbrzymiego luku ogonowego.
Wybraliśmy się więc naszym Klausem (to nazwa kampera firmy Knauss) na wycieczkę przez Europę.
W jedną stronę bez żadnego pośpiechu, powiem nawet, że ze spontanicznymi postojami w pobliżu Monte Carlo i w samej Wenecji.
Klaus dał mi trochę w kość w trakcie pierwszych dni. Problemy z pompką wody, z zasilaniem lodówki itp. Wszystko się dotarło pomiędzy nami zanim dotarliśmy do Monako.
Cannes i Monte Carlo odwiedzimy jeszcze raz jesienią, bo teraz, w szczycie sezonu tłum zasłania wszystko poza tłumem.
Zaraz za granicą Monaco Ula wyszukała bardzo fajny kamping, gdzie rzuciliśmy kotwicę wczesnym popołudniem na jednym z ostatnich, możliwych miejsc postoju. No cóż, sezon. Jeśli zatrzymamy się tam w przyszłości to nagram film z pozornie niewielkiego, rodzinnego sklepiku włoskiego. Wejście wygląda jak kwiaciarnia obok baru. W środku zaś miałem wrażenie jakbym widział poprawioną scenę z Matrixa, gdy wyjeżdżają niekończące się regały z bronią. W jakiś pokręconych przejściach i pomieszczeniach zapewne pozyskiwanych stopniowo na rzecz sklepu znalazłem nie tylko narzędzia, pasmanterię, chemię ogrodniczą ale i duże stoisko ze świeżym mięsem (w tym przygotowywane na miejscu carpaccio, któremu nie mogłem się oprzeć), stoiska rybne, pieczywo sprzedawane na wagę przez 4 zwijających się niczym w ukropie pracowników różnej płci i jeszcze bardziej różnego wieku. Włoskie przetwory, warzywa (dodam z odrobiną wstydu, że niektóre widziałem pierwszy raz) i owoce. Dział alkoholowy przypominał centralny magazyn kontrabandy włoskiej. A wszystko pod przykrywką zewnętrznej kwiaciarni.
W południe szurnęliśmy jednym kęsem do Wenecji. Jeśli chodzi o podróżowanie po włoskich autostradach to z jednej strony jestem zachwycony spójnością systemu: na wjeździe bilecik a po drugiej stronie Włoch zapłata. Dla mnie OK. Ceny paliwa na autostradach to lekka przesada, mają drożej od Francuzów, rozumiem 1,3 jurka za litr oleju choć to dużo więcej niż w naszym kraju, ale 1,7? Transportują po banieczce na włoskich osiołkach, czy jak?
W Wenecji, zaraz za mostem łączącym wyspę z Italią jest olbrzymi parking, który kiedyś był kampingiem. Okazało się, że dostępny jest prąd i woda, choć większość kierowców kamperów tego nie zauważa. Znowu dzięki wywiadowczym działaniom Uli zaopatrzonej w nowego Ipada z kartą SIM wiedziałem, że woda ma być. No i była.
Zostaliśmy na noc i wstępnie mieliśmy około południa ruszać dalej, już do krainy Orbana, ale zmieniliśmy plany. Jak bowiem być w Wenecji i do niej nie pojechać. Bałem się nieco włamu do kampera, który nafaszerowany był spadochronami ale poszwendałem się wieczorem, popatrzyłem rano i nic nie wskazywało, że ktoś węszy pomiędzy turystami.
No to ciach. Zaraz za parkingiem trafiliśmy na włoskich naganiaczy, którzy sprzedają drukowane przez siebie bilety i zabierają je przy wejściu na pokład łajby przerobionej na taksówkę. Taksówka to dużo powiedziane, zobaczcie na filmie jak to wygląda. Siedzi się jak Żuku jadącym na targ odpustowy, ale decyzja była świadoma bo nie mieliśmy planu wycieczki a ten stateczek dowoził do najgłówniejszego deptaka.
Wenecja robi wrażenie, choć znowu wolałbym odwiedzić to miasto jesienną porą. Było gorąco (całą drogę podążał za nami ogień i wrócił z nami do Sewilli - podobno było ochłodzenie pod naszą nieobecność), zdecydowanie za gorąco. Knajpka, którą wypatrzyliśmy pod najbardziej znanym mostem Wenecji była blisko wody i w cieniu, co dawało nieco chłodu. Ciekawe, że wszystkie stoliki były puste, a gdy tylko usiedliśmy zaraz zaczęli się pchać ludzie. We Włoszech jest chyba tak samo jak na hiszpańskich plażach, jeśli gdzieś położysz swój ręcznik to właśnie tam zaczną wszyscy się doklejać.
Zjedliśmy, posoliliśmy gołębia, znaczy to ja je soliłem i poszwendaliśmy się bez większego planu po wąskich uliczkach jednej z pereł włoskich atrakcji turystycznych.
Raniutko ruszyliśmy do Siofok nad Balatonem. To mniej niż 600 km ale trzeba było przeskoczyć przez Słowenię zakupiwszy zawczasu winietkę. Na Węgrzech padł na mnie blady strach, bo w przewodniku turystycznym napisane było, że obowiązkowa jest elektroniczna winietka. Jako że wschodnioeuropejscy policjanci nie stronią od łapówek i dobierania się do dupska pod jakimkolwiek pretekstem posiadanie winietki było kwestią fundamentalną. Okazało się jednak, że to nie jest żadna winieta elektroniczna a podanie do systemu numeru rejestracyjnego i uiszczenie opłaty. Kwitek należy wozić ze sobą dla okazania policji. Coś podobnego do rozwiązań w Portugalii.
Zanim trafiliśmy na strefę to już w Siofokowym Tesco spotkaliśmy znajomych.
Skydive Balaton
Charakterystyczne wzornictwo zastosowane w logo strefy nie jest przypadkowe. Skydive Balaton, podobnie jak Skydive Empuria Brava jest wykupione przez Saudów. Czy to dobrze, czy to źle trudno powiedzieć ale widać potężne dofinansowanie strefy. Dwa śmigłowce nie zarobiłyby dość pieniędzy aby stworzyć taką infrastrukturę. Bardzo elegancko na każdy kroku. Wszystko dopieszczone i nazwijmy to, z rozmachem. Dziewięć hangarów do dyspozycji skoczków, kilkanaście kontenerów, z których część jest klimatyzowana. Domki bardziej wielorodzinne niż kampingowe, dwa bary, restauracja, dużo pryszniców, czystych toalet a nawet za darmo dostępna pralka. Część kempingowa z doprowadzoną wodą i prądem, trawa przystrzyżona nienagannie, podlewanie automatyczne, planowanie na śmigłowiec przy pomocy karty. Wszystko na wysokim poziomie ale za petrodolary.Przed rozpoczęciem skoków, w zasadzie przed przybyciem na strefę należy zarejestrować siebie oraz swój sprzęt. Z wydrukami z systemu odwiedzić trzeba Mirana, który jest szefem instruktorów oraz riggerem. On weryfikuje dokumenty oraz dopuszcza do skoków spadochron. Z podpisanymi papierami można przebazować się do manifestu, gdzie sprawami zajmie się dość kontrowersyjna Krisztina. Kobieta ta zachowuje się bardzo nieszablonowo, raz do rany przyłóż zaś chwilę potem odzywa się tak nieelegancko, że trudno powstrzymać zaskoczenie. Zdaje się być doskonałym przykładem zaburzeń bipolarnych.
Na strefie działa kilka zewnętrznych szkół tandemowych. Tandemów jednak jak na lekarstwo i skoczkowie nie muszą obawiać się jakiś utrudnień i przetasowań w planowaniu. Jednak polityka strefy odnośnie planowań pozostawia wiele do życzenia. Jeśli śmigłowiec nie wylądował a minutę przed jego przyziemieniem znalazł się dwudziesty piąty ochotnik z dwudziestu pięciu możliwych to zostanie ogłoszony boarding call, choć bez szans jest wtedy bezpieczne ustalenie kolejności a zakładany w pośpiechu sprzęt jest wystawiony na więcej błędów ludzkich.
Byliśmy, zobaczyliśmy, czy wrócimy - tego nie wiemy, na pewno miejsce warte polecenia dla turystów spadochronowych. Nawet jeśli nie macie swojego sprzętu to strefa dysponuje niewielką wypożyczalnią. Raczej nastawiajcie się na działalność weekendową.
Komentarze
Prześlij komentarz