Leżałem kiedyś bity po skosie, z otwartym złamaniem kolana i złamaną ręką. Ziścił się wtedy mój najgorszy sen, że będę niesprawny. Dla tak aktywnego człowieka jak ja była to tragedia. Tragedie są jednak różne. Leżałem w bardzo porządnym, państwowym szpitalu hiszpańskim, w warunkach naprawdę godziwych ciesząc się, że to nie jest to, co widywałem u znajomych podczas wizyt szpitalnych w Polsce.
Cieszyłem się pomimo kiepskiego położenia z tego, że żyję. To nie jest śmieszne, bo przypieprzyłem tak w asfalt, że odbiłem się, zrobiłem salto i jeszcze raz walnąłem. Tak na moje oko to nie powinienem tego przeżyć. Kask mocno oberwał, większość energii pochłonęła moja konstrukcja. Kręgosłup uratowałem.
Gdy zrobiłem sobie rachunek sumienia, dlaczego a przede wszystkim PO CO, mi był potrzebny ten wypadek rehabilitacja ruszyła jak z kopyta. Okazałem się nad wyraz żywotny i kilka miesięcy później otworzyłem sezon na swojej strefie skacząc jako pierwszy. Z ortezą, ale skoczyłem.
Nie każdy ma to szczęście.
Nie wiem, czy myślicie czasem o tym, co będzie jak popełnicie błąd? Jak zmieni się wasze życie? Czy bliscy pozostaną przy Was, gdy będziecie niesprawni, gdy nie będziecie mogli realizować nie tylko swojego hobby ale przede wszystkim swoich zdań zawodowych?
Bardzo podobny wypadek ale inne jego zakończenie.
Tomek cały czas walczy, aby powstać. Walczy o to od 3 lat. Uszkodzenie kręgosłupa od 2012 nie jest tak straszne, to znaczy nadal jest straszne ale nie jest już tak beznadziejne jak dawniej. W 2012 roku, w Polsce, po raz pierwszy przy pomocy komórek macierzystych udało się "zespawać" wiązkę nerwów rdzenia. Teraz Tomek też ma taką szansę. Tu nie chodzi o drogie preparaty do walki z rakiem w ostatnim stadium, chodzi o nowoczesne zabiegi terapeutyczne, przy pomocy komórek macierzystych. Jest więc realna szansa na powrót do zdrowia, tym bardziej, że Tomek walczy jak lew ze swoją rehabilitacją.
No więc co można zrobić, żeby pomóc? Lajkować? No to takie trochę mało pomocne ;) Nawet udostępnianie to jest półśrodek. Ale przelew można zrobić, co właśnie miałem przyjemność wykonać. Czasu nie cofniemy, gwarancji nie zyskamy, ale w tym dziwnym świecie, gdzie informacje mogą rozchodzić się w ułamkach sekund to wielkiej liczby ludzi dość łatwo można znaleźć chętnych do niesienia pomocy. Poniżej podam dwa rachunki, do fundacji oraz prywatny jeśli ktoś ma zachwianą wiarę w fundacje. Numery te dostałem od Tomka.
Tekst napisałem bez jego wiedzy, mam nadzieję, że nie chowa do mnie o to urazy, jeśli coś będzie nie tak, to oczywiście go stąd usunę ale nie widzę problemów, aby nie zrobić tego, co jest zwykłym, miłym gestem.
z dopiskiem Mańkowski 3339
witryna fundacji
konto prywatne
Monika Mańkowska
31 1140 2004 0000 3602 7649 0154
Przygoda ze skokami zaczęła się w sumie bardzo, bardzo dawno temu. Wujek był w czerwonych beretach i już jako dziecko marzyłem o skakaniu. Wujek bardzo dużo mi o tym opowiadał, o spadochronach, i to on zaszczepił u mnie to hobby. Opowiadał jak skakał w nocy, na wodę itd. W końcu się udało. Miałem wtedy 26 lat. Bardzo dużo utrudnień z badaniami, trzydniowe szkolenie i 26 września 1998 roku zacząłem swoją przygodę ze spadochroniarstwem i wykonałem swój skok numer jeden. Elbląg, piękna pogoda, niebieski Antek, wysokość 600 m, skok na linę, spadochron SD – 83, zapas SZ – 60, nóż desantowy na sznurku, kask typu orzeszek, bandaże na kostkach. Serce łomoce, żołądek ściśnięty, ale poszło.
Byłem najcięższy i musiałem pierwszy skoczyć. Stoję w luku, klepnięcie w ramię i poszło. Coś wspaniałego, czułem że chce to robić. Byłem w siódmym niebie. Potem był Pruszcz Gdański, Ostrów Wielkopolski, Włocławek, Korne, Krępa Słupska. Skakałem raczej mało. Przez 16 lat skakania zrobiłem zaledwie 150 skoków, a raczej 149 ½. Bo ten ostatni skończył się fatalnie. Praca, rodzina, dzieci, całkowicie pochłonął mnie wir życia. Skok to była nagroda i relaks. Szkolenie desantowe, potem AFF, nauka układania czaszy, no i ŚK. Najwięcej skoków zrobiłem we Włocławku. W swoje 40 urodziny, jednego dnia, akurat w dzień moich urodzin zrobiłem aż sześć skoków. Najcudowniejsze były sunsety, lądowanie wraz z zachodzącym słońcem i lekką mgiełką unoszącą się pół metra nad ziemią. Takie efekty były we Włocławku. Piękne chwile. A teraz trochę traumatycznych przeżyć i mój osobisty dramat.
Skok nr 150. Fatalny skok. Zimowy poranek. 31 grudnia 2013. Wstałem rano około 7.00. Rano zrobiłem zakupy, w ten dzień miał być u nas sylwester. Trochę gości z Niemiec, przyjaciół itd. O 9.00 zapakowałem spadochron do auta i w drogę do *********** na sylwestrowy skok. Przed 10.00 byłem już w spadochroniarni na lotnisku. Ludzi jeszcze do pełnego wylotu jeszcze nie było. Całe szczęście bo musiałem jeszcze ułożyć spadochron. W spadochroniarni było zimno jak w psiarni. Nie było tam ogrzewania ani ciepłej wody. Nie było jak zagrzać nawet rąk. Ręce skostniałe. Spadochron jednak ułożyłem. Skoczkowie się zjeżdżali. Będzie wylot, może nawet i dwa. Około 11.00 był już komplet – 12 skoczków. Zaczęły się problemy z samolotem. Nie chciał odpalić. Obsługa się dwoiła i troiła. Wymieniali świece w antku, on się krztusił i gasł. Ja już byłem przygotowany do skoku, pod kombinezonem ciepłe kalesony i dwa polary na górę. Spadochron na plecach. Większość też gotowa. Był plan na formację 8 osobową z 3000 m. Zbliżała się 12.00 a samolot wciąż nie uruchomiony, chyba nici ze skoku. Dojechało jeszcze kilku chętnych na drugi wylot. Postanowiłem że zrezygnuję ze skoku. Mało czasu.
Zacząłem się rozbierać. Przebrałem się, idę do auta. Nagle potężny hałas, łoskot, pełno dymu. Antek odpalił. Ja już przebrany pomykam do auta, chcę już wracać. Krzyczą za mną że za 15 minut wylot. Planowałem być w domu na 13.00. Przekalkulowałem czas i zmieniłem decyzję, wysiądę na 1600 m. Zrezygnowałem z 3000 m. Niski skok z 1600 m. To jakieś 20 minut do góry. Około 13.00 będę na dole. Potem 20 minut obwodnicą szybka jazda i jestem w domu. Taki był plan. Wysiadłem na 1600 m, było nas dwóch. Wysiadłem drugi. Skok na strugi. Po 2 - 3 sekundach zacząłem się otwierać. Wyrzuciłem pilocik a tu nic. Przyssanie pilocika. Masz ci los. Jeszcze to mi potrzebne. Zacząłem się wiercić i otworzył się po dłuższej chwili. Wszystko ok. Spojrzałem na zegar, było około 900 m.
Zwinąłem slider. Kolega był już nisko. Stałem nad hangarem. Byłem na zawietrznej i nic nie szło do przodu. Trochę kiepski wyrzut. Sonda nie była wyrzucana przed skokiem. Nie było też ani strzały ani rękawa. W zasadzie wszyscy z ŚKą lub instruktorzy. Zdecydowali że nie ma potrzeby. Próbowałem lekko pójść bokiem, ale spychało mnie jeszcze bardziej do tyłu. Na topole i ruchliwą ulicę poza lotniskiem. W sumie później pomyślałem że mogłem stać nad hangarem, niżej pewnie ten wiatr by odpuścił. Ale zdecydowałem że zrobię w tył zwrot i wyląduję na jakimś poletku u gospodarza. Minąłem bardziej zabudowany teren i im dalej od lotniska tym mniej zabudowań, a więcej pustych pól. Znalazłem poletko, ale z tego wszystkiego popełniłem kolejny kardynalny błąd, nie zbudowałem rundy. Wiatr w plecy. Zdecydowałem że wyląduję z wiatrem z boku. Byłem już dość nisko, jakieś 50 – 100 m. Zauważyłem że wpadnę na linie średniego napięcia. Przewody były oszronione i z góry nie było ich widać. Zresztą grunt też był przymarznięty i białawy. W ostatniej chwili przed przyziemieniem na polu skręciłem mocniej w lewo żeby nie wpaść na przewody i przywaliłem w glebę. Złamana lewa noga, tak napuchła że mało nie rozwaliła nogawki kombinezonu. Najgorsze że nie mogłem ruszyć nogami i nie czułem bólu. Wtedy pomyślałem że coś nie halo. Kłopoty.
Po chwili pojawił się gospodarz, zadzwonił na pogotowie, karetka była za pięć minut. W szpitalu w Gdańsku byłem za pół godziny. Operowali mi kręgosłup 8 godzin. Poszedł Th 11 kompresyjnie, rdzeń odbarczony, cały, ale był uciśnięty. Nogę poskręcali dzień później. Potem już tylko rehabilitacja, szpitale rehabilitacyjne, sanatoria itd. Po roku żona złożyła papiery o rozwód. Ja się przeprowadziłem do siostry.
Pozdrawiam.
Tomek Mańkowski
Cieszyłem się pomimo kiepskiego położenia z tego, że żyję. To nie jest śmieszne, bo przypieprzyłem tak w asfalt, że odbiłem się, zrobiłem salto i jeszcze raz walnąłem. Tak na moje oko to nie powinienem tego przeżyć. Kask mocno oberwał, większość energii pochłonęła moja konstrukcja. Kręgosłup uratowałem.
Gdy zrobiłem sobie rachunek sumienia, dlaczego a przede wszystkim PO CO, mi był potrzebny ten wypadek rehabilitacja ruszyła jak z kopyta. Okazałem się nad wyraz żywotny i kilka miesięcy później otworzyłem sezon na swojej strefie skacząc jako pierwszy. Z ortezą, ale skoczyłem.
Nie każdy ma to szczęście.
Nie wiem, czy myślicie czasem o tym, co będzie jak popełnicie błąd? Jak zmieni się wasze życie? Czy bliscy pozostaną przy Was, gdy będziecie niesprawni, gdy nie będziecie mogli realizować nie tylko swojego hobby ale przede wszystkim swoich zdań zawodowych?
Bardzo podobny wypadek ale inne jego zakończenie.
Tomek cały czas walczy, aby powstać. Walczy o to od 3 lat. Uszkodzenie kręgosłupa od 2012 nie jest tak straszne, to znaczy nadal jest straszne ale nie jest już tak beznadziejne jak dawniej. W 2012 roku, w Polsce, po raz pierwszy przy pomocy komórek macierzystych udało się "zespawać" wiązkę nerwów rdzenia. Teraz Tomek też ma taką szansę. Tu nie chodzi o drogie preparaty do walki z rakiem w ostatnim stadium, chodzi o nowoczesne zabiegi terapeutyczne, przy pomocy komórek macierzystych. Jest więc realna szansa na powrót do zdrowia, tym bardziej, że Tomek walczy jak lew ze swoją rehabilitacją.
No więc co można zrobić, żeby pomóc? Lajkować? No to takie trochę mało pomocne ;) Nawet udostępnianie to jest półśrodek. Ale przelew można zrobić, co właśnie miałem przyjemność wykonać. Czasu nie cofniemy, gwarancji nie zyskamy, ale w tym dziwnym świecie, gdzie informacje mogą rozchodzić się w ułamkach sekund to wielkiej liczby ludzi dość łatwo można znaleźć chętnych do niesienia pomocy. Poniżej podam dwa rachunki, do fundacji oraz prywatny jeśli ktoś ma zachwianą wiarę w fundacje. Numery te dostałem od Tomka.
Tekst napisałem bez jego wiedzy, mam nadzieję, że nie chowa do mnie o to urazy, jeśli coś będzie nie tak, to oczywiście go stąd usunę ale nie widzę problemów, aby nie zrobić tego, co jest zwykłym, miłym gestem.
Dodam jeszcze, że Tomek jest honorowym dawcą krwi z ponad 27 litrowym dorobkiem. To tym bardziej przekonuje do pomocy, bo on pomagał i pomaga jak może. Czyli nie tylko wypadek ale i honorowe krwiodawstwo nas łączy.
Fundacja Avalon
62 1600 1286 0003 0031 8642 6001z dopiskiem Mańkowski 3339
witryna fundacji
konto prywatne
Monika Mańkowska
31 1140 2004 0000 3602 7649 0154
Dopisane 26.12.2016
- Fundacja Avalon jest jedyną w Polsce, która posiada specjalistyczny sprzęt do rehabilitacji osób z urazem rdzenia kręgowego.
- Pierwszego dnia przeczytało ten wpis ponad 1000 osób, żaden inny temat nie był na tym blogu bardziej popularny
Dopisane 4.01.2017
Wstawiam relację Tomka z jego wypadku. Co mną kieruje? Może rozmowa o wypadkach, które przecież nie są bezosobowe, nie są jakąś statystyką, to jest zawsze ból i problemy, czasem śmierć - czyli ból tych, którzy pozostali. Zawsze są to ludzie, ze swoimi cechami charakteru, ze swoją historią, temperamentem. Nie różnią się ode mnie lub od Ciebie. Chodzi o to, aby zdać sobie wreszcie sprawę, że przy każdej czynności należy być skoncentrowanym. Trzeba dobrze oszacować co, kiedy i czy w ogóle to robić. Dziękuję Tomkowi za nadesłanie relacji, którą wyczyściłem z niektórych informacji, dla zachowania spokoju na polskim podwórku.
Przygoda ze skokami zaczęła się w sumie bardzo, bardzo dawno temu. Wujek był w czerwonych beretach i już jako dziecko marzyłem o skakaniu. Wujek bardzo dużo mi o tym opowiadał, o spadochronach, i to on zaszczepił u mnie to hobby. Opowiadał jak skakał w nocy, na wodę itd. W końcu się udało. Miałem wtedy 26 lat. Bardzo dużo utrudnień z badaniami, trzydniowe szkolenie i 26 września 1998 roku zacząłem swoją przygodę ze spadochroniarstwem i wykonałem swój skok numer jeden. Elbląg, piękna pogoda, niebieski Antek, wysokość 600 m, skok na linę, spadochron SD – 83, zapas SZ – 60, nóż desantowy na sznurku, kask typu orzeszek, bandaże na kostkach. Serce łomoce, żołądek ściśnięty, ale poszło.
Byłem najcięższy i musiałem pierwszy skoczyć. Stoję w luku, klepnięcie w ramię i poszło. Coś wspaniałego, czułem że chce to robić. Byłem w siódmym niebie. Potem był Pruszcz Gdański, Ostrów Wielkopolski, Włocławek, Korne, Krępa Słupska. Skakałem raczej mało. Przez 16 lat skakania zrobiłem zaledwie 150 skoków, a raczej 149 ½. Bo ten ostatni skończył się fatalnie. Praca, rodzina, dzieci, całkowicie pochłonął mnie wir życia. Skok to była nagroda i relaks. Szkolenie desantowe, potem AFF, nauka układania czaszy, no i ŚK. Najwięcej skoków zrobiłem we Włocławku. W swoje 40 urodziny, jednego dnia, akurat w dzień moich urodzin zrobiłem aż sześć skoków. Najcudowniejsze były sunsety, lądowanie wraz z zachodzącym słońcem i lekką mgiełką unoszącą się pół metra nad ziemią. Takie efekty były we Włocławku. Piękne chwile. A teraz trochę traumatycznych przeżyć i mój osobisty dramat.
Skok nr 150. Fatalny skok. Zimowy poranek. 31 grudnia 2013. Wstałem rano około 7.00. Rano zrobiłem zakupy, w ten dzień miał być u nas sylwester. Trochę gości z Niemiec, przyjaciół itd. O 9.00 zapakowałem spadochron do auta i w drogę do *********** na sylwestrowy skok. Przed 10.00 byłem już w spadochroniarni na lotnisku. Ludzi jeszcze do pełnego wylotu jeszcze nie było. Całe szczęście bo musiałem jeszcze ułożyć spadochron. W spadochroniarni było zimno jak w psiarni. Nie było tam ogrzewania ani ciepłej wody. Nie było jak zagrzać nawet rąk. Ręce skostniałe. Spadochron jednak ułożyłem. Skoczkowie się zjeżdżali. Będzie wylot, może nawet i dwa. Około 11.00 był już komplet – 12 skoczków. Zaczęły się problemy z samolotem. Nie chciał odpalić. Obsługa się dwoiła i troiła. Wymieniali świece w antku, on się krztusił i gasł. Ja już byłem przygotowany do skoku, pod kombinezonem ciepłe kalesony i dwa polary na górę. Spadochron na plecach. Większość też gotowa. Był plan na formację 8 osobową z 3000 m. Zbliżała się 12.00 a samolot wciąż nie uruchomiony, chyba nici ze skoku. Dojechało jeszcze kilku chętnych na drugi wylot. Postanowiłem że zrezygnuję ze skoku. Mało czasu.
Zacząłem się rozbierać. Przebrałem się, idę do auta. Nagle potężny hałas, łoskot, pełno dymu. Antek odpalił. Ja już przebrany pomykam do auta, chcę już wracać. Krzyczą za mną że za 15 minut wylot. Planowałem być w domu na 13.00. Przekalkulowałem czas i zmieniłem decyzję, wysiądę na 1600 m. Zrezygnowałem z 3000 m. Niski skok z 1600 m. To jakieś 20 minut do góry. Około 13.00 będę na dole. Potem 20 minut obwodnicą szybka jazda i jestem w domu. Taki był plan. Wysiadłem na 1600 m, było nas dwóch. Wysiadłem drugi. Skok na strugi. Po 2 - 3 sekundach zacząłem się otwierać. Wyrzuciłem pilocik a tu nic. Przyssanie pilocika. Masz ci los. Jeszcze to mi potrzebne. Zacząłem się wiercić i otworzył się po dłuższej chwili. Wszystko ok. Spojrzałem na zegar, było około 900 m.
Zwinąłem slider. Kolega był już nisko. Stałem nad hangarem. Byłem na zawietrznej i nic nie szło do przodu. Trochę kiepski wyrzut. Sonda nie była wyrzucana przed skokiem. Nie było też ani strzały ani rękawa. W zasadzie wszyscy z ŚKą lub instruktorzy. Zdecydowali że nie ma potrzeby. Próbowałem lekko pójść bokiem, ale spychało mnie jeszcze bardziej do tyłu. Na topole i ruchliwą ulicę poza lotniskiem. W sumie później pomyślałem że mogłem stać nad hangarem, niżej pewnie ten wiatr by odpuścił. Ale zdecydowałem że zrobię w tył zwrot i wyląduję na jakimś poletku u gospodarza. Minąłem bardziej zabudowany teren i im dalej od lotniska tym mniej zabudowań, a więcej pustych pól. Znalazłem poletko, ale z tego wszystkiego popełniłem kolejny kardynalny błąd, nie zbudowałem rundy. Wiatr w plecy. Zdecydowałem że wyląduję z wiatrem z boku. Byłem już dość nisko, jakieś 50 – 100 m. Zauważyłem że wpadnę na linie średniego napięcia. Przewody były oszronione i z góry nie było ich widać. Zresztą grunt też był przymarznięty i białawy. W ostatniej chwili przed przyziemieniem na polu skręciłem mocniej w lewo żeby nie wpaść na przewody i przywaliłem w glebę. Złamana lewa noga, tak napuchła że mało nie rozwaliła nogawki kombinezonu. Najgorsze że nie mogłem ruszyć nogami i nie czułem bólu. Wtedy pomyślałem że coś nie halo. Kłopoty.
Po chwili pojawił się gospodarz, zadzwonił na pogotowie, karetka była za pięć minut. W szpitalu w Gdańsku byłem za pół godziny. Operowali mi kręgosłup 8 godzin. Poszedł Th 11 kompresyjnie, rdzeń odbarczony, cały, ale był uciśnięty. Nogę poskręcali dzień później. Potem już tylko rehabilitacja, szpitale rehabilitacyjne, sanatoria itd. Po roku żona złożyła papiery o rozwód. Ja się przeprowadziłem do siostry.
Pozdrawiam.
Tomek Mańkowski
Reakcje na ten wpis napełniają radością. Wspaniały odzew i największa popularność. Jeśli ktoś, kto wpłacił jakąkolwiek kwotę na rzecz Tomka i nie ma jeszcze szczęśliwego breloczka Atmosfery to proszę na priv o adres korespondencyjny, z przyjemnością wyślę taki drobiazg.
OdpowiedzUsuńCześć
OdpowiedzUsuńCzy nr konta i sytuacja z Tomkiem jest aktualna?
Chętnie się dorzucę, a i sam krew oddawałem.
Pozdrawiam, Marek