W poprzednim odcinku Leona dopadły koszmary młodości. Ruda i słup ogłoszeniowy szykowali się do skoku a Leon...
Leona świat zawirował. Na pewno stracił poczucie czasu bo od momentu, kiedy skoczkowie i instruktorzy polecieli do góry wszystko zaczęło dziać się tak szybko. Tak szybko, że nie kleił za grosz czaczy.
Gdy Skyzdzich wylądował miękko z blondynką numer dwa, która rzuciła się na niego i leżała pokwikując, gdy Mietek rechotał jak żabi samiec nad starym stawem a Ruda zawisła na drzewie, to wszystko to był tylko początek.
Zdzich dostał jakiegoś turbo. Przyniósł jakieś papiery, zapytał nawet Leona o świadectwo ukończenia szkoły podstawowej.
Chapsnął kasę za kurs, kazał gdzieś się podpisywać, coś wypełniać. Powiedział, że lotnictwo lata na papierach i tam porządek musi być.
Leon przyznał mu rację, choć nie miał pojęcia o co chodzi.
Po jakimś krzyczeniu do telefonu pojawił się w kilka minut dziwny kolo. Kolo okazał się instruktorem AFF, z którym Leon miał lecieć.
Leon dostał kombinezon z kolorowymi, wielgachnymi haftami "SKYGRZMOT", jakiś porysowany zegar z jedną wskazówką, żółty kask i radyjko z małą słuchaweczką.
Rany, co to się działo? Leon nie wierzył.
Dziwny kolo nazwany przez instruktora Zdzisława Marchewą pokazał Leonowi, bo będzie robić w powietrzu. Porządna robota, pokazał nawet dwa razy. Leon i tak nie pamiętał o co chodzi, ale kiwał grzecznie głową. Przecież nie będzie wychodził na tumana*
(tuman* syn wiatru i kurzu)
Nie minęły trzy pacierze a uczeń skoczek był już ubrany, z kaskiem na głowie a słuchawką pod kaskiem przyklejoną opatrunkowym przylepcem. Spadochron dumnie wisiał na dupie a zegar, który okazał się wysokościomierzem już wskazywał zero. Bo to była godzina zero.
Do samolotu Leon szedł na miękkich nogach. Z jednej strony rozpierała go duma, z drugiej jednak bał się jak cholera. Nie mógł dogonić myśli w swojej głowie i wydawało mu się, że totalnie nic nie wie o swoim skoku.
Ale przecież był w największej szkole regionu, był w rękach doświadczonych instruktorów. Skyzdzich i Marchewa mieli już swoje lata. Obaj szli z taką niepisaną pewnością siebie, on tylko nie pasował do tego obrazu. Starał się więc iść podobnie, tak przerzucał ciężar ciała z nogi na nogę jak jego koledzy, metalowcy, którzy chodzili w specjalny sposób. Włosy koniecznie muszą się chlastać z prawej na lewą i jeśli nie zakołyszą ciałem to one tak wiszą. Teraz szedł jak jego instruktorzy, którzy na luzaku coś przygadywali Rudej. Ruda miała już inny spadochron bo tamten się trochę rozdarł na drzewie i Zdzichu negocjował coś. Temat zaczynał robić się coraz bardziej sprośny więc Leon zaczął znowu szukać swoich uchwytów. Marchewa wytłumaczył mu (swój chłop ten Marchewa), że przy dupie ma pilocik a na na klacie uchwyty awaryjne. Jak coś będzie nie tak, to ma wyrwać ten czerwony i samo wszystko się zrobi i będzie miał zapasowy spadochron.
Zresztą ma się nic nie martwić, bo główny jest dobrze ułożony i ma komputer w środku, który wszystko za niego zrobi.
Ten komputer to już całkiem Leona uspokoił. To jak na pokładzie samolotu, pomyślał, kapitan idzie się odlać a komputer wszystko pilotuje. To jest technika, on ma taki komputer w swoim spadochronie. Nie ma co się dziwić, że kasy trzeba trochę nagromadzić na taki kurs spadochronowy.
W samolocie było ciasno ale tak fajnie, że ho ho. Zrolowany materiał odczepili i on sobie zamknął drzwi. Samolot zabrzęczał, silnik zaskoczył.
Zaczęli bujać się po trawniku. Leon zaczął przypominać sobie wszystko, co doprowadziło go do tego momentu. Chciał pokazać swoim wrogom siebie, siedzącego jak bohater w samolocie. Miał przecież zaraz skakać i to nie tak jak cycaste blondynki, nie w tandemie. On był przecież na kursie, miał spadochron na plecach.
- Pamiętaj młody, wyginaj się - ryknął Leonowi do ucha swój chłop Marchewa. Leon chwilę musiał zastanowić się o co chodzi, bo przecież już był powyginany w tym samolocie. Domyślił się po chwili, że chodzi o spadanie z zamkniętym spadochronem. Kiwnął więc do Marchewy.
- Młody, gdzie masz kurwa gogle? - warknął już-nie-tak-swój-chłop Marchewa.
- Jakie gogle? - Leon był zdziwiony. Ale faktycznie, blondynki miały takie okulary, które śmiesznie nos spłaszczały.
- Nie dostałem żadnych gogli! - Leon tłumaczył się jak umiał.
Marchewa coś klął pod nosem i wiercił się w samolocie. Okazało się, że nie ma gogli zapasowych bo Ruda je zgarnęła w poprzednim wylocie i nie odniosła do samolotu. Marchewa swoich nie chciał dać, bo był "prowadzący" (cokolwiek to znaczyło). Co nieco wkurwiony Zdzisław, oddał swoje młodemu.
Samolot wleciał na pułap. Silnik zwolnił, zawinęli koc w rolkę i widać było obłoki od góry.
No i co z tego, że je było widać. Dusza gdzieś uciekła Leonowi. Nie wiedział kompletnie co ma zrobić. Instruktorzy trochę dociągnęli go do drzwi. Zaparowane gogle utrudniały już widzenie.
Coś mu krzyczeli do ucha, coś go popychali aż nagle ucichł warkot silnika. Zawirowało wszytko.
Dostał kopniaka, wpadł na Marchewę, przez chwilę dyplomatycznie to nazywając przednie złączenie nóg Zdzicha zaatakowało gogle Leona.
Tak wirowali, chyba go szarpali, aż wreszcie ustabilizowało się.
Zobaczył Marchewę podlatującego od przodu. Patrzył się na niego w oczekiwaniu pomocy. Nie miał pojęcia co ma robić. Tymczasem Marchewa zaczął się z nim bawić w kamień, nożyce, papier.
Pokazał Leonowi nożyce. Leon znał tą grę, choć tak trudno było zebrać myśli - pokazał Marchewie kamień i w tym momencie horyzont zatańczył. Coś go uderzyło w plecy, jakaś silna dłoń chwyciła go za biceps. Nagle ktoś wyrwał go z tego mętlika. Jakaś potężna siła zabrała go do góry i wszystko ucichło.
Zobaczył kątem oka jak obaj instruktorzy znikają na dole.
Popatrzył do góry i zobaczył piękny, czerwony spadochron. Ależ to było cudowne uczucie. Tak, tak, tak, zrobił to, skoczył. Leci na spadochronie.
Zaczął mu się przyglądać, bo gdzieś miały być uchwyty do sterowania.
CD tutaj
Leona świat zawirował. Na pewno stracił poczucie czasu bo od momentu, kiedy skoczkowie i instruktorzy polecieli do góry wszystko zaczęło dziać się tak szybko. Tak szybko, że nie kleił za grosz czaczy.
Gdy Skyzdzich wylądował miękko z blondynką numer dwa, która rzuciła się na niego i leżała pokwikując, gdy Mietek rechotał jak żabi samiec nad starym stawem a Ruda zawisła na drzewie, to wszystko to był tylko początek.
Zdzich dostał jakiegoś turbo. Przyniósł jakieś papiery, zapytał nawet Leona o świadectwo ukończenia szkoły podstawowej.
Chapsnął kasę za kurs, kazał gdzieś się podpisywać, coś wypełniać. Powiedział, że lotnictwo lata na papierach i tam porządek musi być.
Leon przyznał mu rację, choć nie miał pojęcia o co chodzi.
Po jakimś krzyczeniu do telefonu pojawił się w kilka minut dziwny kolo. Kolo okazał się instruktorem AFF, z którym Leon miał lecieć.
Leon dostał kombinezon z kolorowymi, wielgachnymi haftami "SKYGRZMOT", jakiś porysowany zegar z jedną wskazówką, żółty kask i radyjko z małą słuchaweczką.
Rany, co to się działo? Leon nie wierzył.
Dziwny kolo nazwany przez instruktora Zdzisława Marchewą pokazał Leonowi, bo będzie robić w powietrzu. Porządna robota, pokazał nawet dwa razy. Leon i tak nie pamiętał o co chodzi, ale kiwał grzecznie głową. Przecież nie będzie wychodził na tumana*
(tuman* syn wiatru i kurzu)
Nie minęły trzy pacierze a uczeń skoczek był już ubrany, z kaskiem na głowie a słuchawką pod kaskiem przyklejoną opatrunkowym przylepcem. Spadochron dumnie wisiał na dupie a zegar, który okazał się wysokościomierzem już wskazywał zero. Bo to była godzina zero.
Do samolotu Leon szedł na miękkich nogach. Z jednej strony rozpierała go duma, z drugiej jednak bał się jak cholera. Nie mógł dogonić myśli w swojej głowie i wydawało mu się, że totalnie nic nie wie o swoim skoku.
Ale przecież był w największej szkole regionu, był w rękach doświadczonych instruktorów. Skyzdzich i Marchewa mieli już swoje lata. Obaj szli z taką niepisaną pewnością siebie, on tylko nie pasował do tego obrazu. Starał się więc iść podobnie, tak przerzucał ciężar ciała z nogi na nogę jak jego koledzy, metalowcy, którzy chodzili w specjalny sposób. Włosy koniecznie muszą się chlastać z prawej na lewą i jeśli nie zakołyszą ciałem to one tak wiszą. Teraz szedł jak jego instruktorzy, którzy na luzaku coś przygadywali Rudej. Ruda miała już inny spadochron bo tamten się trochę rozdarł na drzewie i Zdzichu negocjował coś. Temat zaczynał robić się coraz bardziej sprośny więc Leon zaczął znowu szukać swoich uchwytów. Marchewa wytłumaczył mu (swój chłop ten Marchewa), że przy dupie ma pilocik a na na klacie uchwyty awaryjne. Jak coś będzie nie tak, to ma wyrwać ten czerwony i samo wszystko się zrobi i będzie miał zapasowy spadochron.
Zresztą ma się nic nie martwić, bo główny jest dobrze ułożony i ma komputer w środku, który wszystko za niego zrobi.
Ten komputer to już całkiem Leona uspokoił. To jak na pokładzie samolotu, pomyślał, kapitan idzie się odlać a komputer wszystko pilotuje. To jest technika, on ma taki komputer w swoim spadochronie. Nie ma co się dziwić, że kasy trzeba trochę nagromadzić na taki kurs spadochronowy.
W samolocie było ciasno ale tak fajnie, że ho ho. Zrolowany materiał odczepili i on sobie zamknął drzwi. Samolot zabrzęczał, silnik zaskoczył.
Zaczęli bujać się po trawniku. Leon zaczął przypominać sobie wszystko, co doprowadziło go do tego momentu. Chciał pokazać swoim wrogom siebie, siedzącego jak bohater w samolocie. Miał przecież zaraz skakać i to nie tak jak cycaste blondynki, nie w tandemie. On był przecież na kursie, miał spadochron na plecach.
- Pamiętaj młody, wyginaj się - ryknął Leonowi do ucha swój chłop Marchewa. Leon chwilę musiał zastanowić się o co chodzi, bo przecież już był powyginany w tym samolocie. Domyślił się po chwili, że chodzi o spadanie z zamkniętym spadochronem. Kiwnął więc do Marchewy.
- Młody, gdzie masz kurwa gogle? - warknął już-nie-tak-swój-chłop Marchewa.
- Jakie gogle? - Leon był zdziwiony. Ale faktycznie, blondynki miały takie okulary, które śmiesznie nos spłaszczały.
- Nie dostałem żadnych gogli! - Leon tłumaczył się jak umiał.
Marchewa coś klął pod nosem i wiercił się w samolocie. Okazało się, że nie ma gogli zapasowych bo Ruda je zgarnęła w poprzednim wylocie i nie odniosła do samolotu. Marchewa swoich nie chciał dać, bo był "prowadzący" (cokolwiek to znaczyło). Co nieco wkurwiony Zdzisław, oddał swoje młodemu.
Samolot wleciał na pułap. Silnik zwolnił, zawinęli koc w rolkę i widać było obłoki od góry.
No i co z tego, że je było widać. Dusza gdzieś uciekła Leonowi. Nie wiedział kompletnie co ma zrobić. Instruktorzy trochę dociągnęli go do drzwi. Zaparowane gogle utrudniały już widzenie.
Coś mu krzyczeli do ucha, coś go popychali aż nagle ucichł warkot silnika. Zawirowało wszytko.
Dostał kopniaka, wpadł na Marchewę, przez chwilę dyplomatycznie to nazywając przednie złączenie nóg Zdzicha zaatakowało gogle Leona.
Tak wirowali, chyba go szarpali, aż wreszcie ustabilizowało się.
Zobaczył Marchewę podlatującego od przodu. Patrzył się na niego w oczekiwaniu pomocy. Nie miał pojęcia co ma robić. Tymczasem Marchewa zaczął się z nim bawić w kamień, nożyce, papier.
Pokazał Leonowi nożyce. Leon znał tą grę, choć tak trudno było zebrać myśli - pokazał Marchewie kamień i w tym momencie horyzont zatańczył. Coś go uderzyło w plecy, jakaś silna dłoń chwyciła go za biceps. Nagle ktoś wyrwał go z tego mętlika. Jakaś potężna siła zabrała go do góry i wszystko ucichło.
Zobaczył kątem oka jak obaj instruktorzy znikają na dole.
Popatrzył do góry i zobaczył piękny, czerwony spadochron. Ależ to było cudowne uczucie. Tak, tak, tak, zrobił to, skoczył. Leci na spadochronie.
Zaczął mu się przyglądać, bo gdzieś miały być uchwyty do sterowania.
CD tutaj
Komentarze
Prześlij komentarz