Poprzedni odcinek doprowadził do tegoż poniżej...
Dwa dni po wykuśtykaniu ze szpitala Leon ciachał sekatorem gips na nodze. Noga go swędziała i było mu stanowczo zbyt gorąco w tej pancernej skarpecie.
Nie obyło się bez zadrapań i skaleczenia w dłoń, ale po dwudziestominutowym zabiegu noga została oswobodzona.
Mizernie wyglądała, taka blada, taka rozmoknięta jak po zbyt długiej zabawie w basenie. Bida z nędzą, ale w ostrogach, ale wolna. Pancerna skarpeta zrobiła wrażenie na kolegach. Wiedzieli już, że jest skoczkiem spadochronowym, wiedzieli też, że kontuzji nabawił się przy lądowaniu. Nie wiedzieli, że zemdlał, i tego mieli się nie dowiedzieć przenigdy, bo trochę
Leonowi było głupio.
Lekarz wyjaśnił mu, że przez zaniedbanie, przez brak śniadania doprowadził do stanu osłabienia.
Endogenny (co za nazwa) wyrzut adrenaliny dopalił resztki paliwa i Leonowi wysiadło zasilanie. Gdyby po pierwszym skoku został na ziemi, to pewnie nie przeorał by zieloności lotniskowej.
Lekarz nic nie powiedział, że gips to lipa. Enigmatycznie wyjaśnił, że mogło nastąpić naruszenie tkanek miękkich i zapobiegawczo noga została ustabilizowana.
Mama Mietka mówiła jaśniej. Szpitale mają pulę punktów do wykorzystania. NFZ zwraca potem kasę za rozdzielone zadania.
Jak komuś oko wypadło a w szpitalu nie ma już puli punktów okulistycznych, to choremu mogą zrobić cokolwiek (i chętnie zrobią, bo przecież już jest przyjęty). Nogę mu złamią i złożą, usuną zdrowy wyrostek robaczkowy, bo przecież w każdej chwili się może zapalić. Wiadomo, że jest łatwopalny.
Wszystko wskazuje na to, że na razie ma spokój ze szpitalem. Zmartwieniem, które go toczy jest to, czy nie zawiódł zaufania instruktorów. Przecież nie powinien był zemdleć jak dzieciak.
Rozmawiał o tym z Myszą, trochę zrobiło mu się lżej. Ona jest przecież skoczkiem i ma dużo skoków, wie co mówi. Powiedziała, żeby się nie martwić, że to przez stres i zmęczenie.
Leon wyjrzał przez okno bez zachwytu. Szare niebo, szare podwórko, kundel próbujący podgryzać kury. Może mu się marzy bycie psem pasterskim. No i rewanż koguta, który goni kundla. Zacieki na szybach, mama musi je umyć - pomyślał.
Poczłapał nierówno, nie obciążając pomarszczonej stopy do komputera. Zajrzał, niczym do lodówki, na popularny serwis społecznościowy dostarczający na bieżąco informacje amerykańskim służbom wywiadowczym.
Nic. Znaczy jakieś badziewie. Krzywonoga Zofia z klasy zamieszcza fotkę z baru mlecznego, "takie tam" przy gulaszu z kaszą gryczaną. Co ona myśli, że to sushi? Że to kogoś kręci?
Jola, z którą kręcił, robi dzióbek i zmienia co 15 sekund główne zdjęcie profilowe. Chłopaki fotografują puste puszki po tani piwie z dyskontu. Co za mizeria?
Wskoczył na jutuba, trochę ruchu przecież nie zaszkodzi. Pooglądał sobie latanie przy skałach. Ależ oni prują w tych łingsutach. On też tak będzie.
Jak starzy wydolą z kasą. Opieprzają się ostatnio, ojciec ma mniej roboty, może być marnie. On, to jest Leon poszedłby do roboty i im pokazał. Ale nie może bo przecież się jeszcze uczy. Znaczy nie uczy się, ale uczęszcza. No dobra, nie tak często uczęszcza, ale jest w wieku szkolnym i robić nie będzie. To obowiązek starych.
Za to jak Leon będzie stary, to mu pomogą dzieci i w ten sprytny sposób przebimba całe życie na utrzymaniu frajerów. Trzeba umieć się ustawić.
No ale kasy nie ma tyle, co by się chciało. Na kurs dali, ale co się namarudzili. Ile on się wycierpiał dla tych pieniędzy. Może nawet więcej, niż oni musieli energii wydatkować na zarobienie.
Poniżali go jakimiś pytaniami, "po co"? Jakby nie mogli zachować odrobiny godności i po prostu dać mu te pieniądze.
Leon znowu popadł w nostalgię. Coś by porobił, aby z niej się wydostać, ale nic mu się nie chciało. Nawet za bardzo nie chciało mu się klikać w internecie. Zwisł w swoim krześle przed kompem.
Powoli uciekał w nierealny świat marzeń
Błękitne niebo i przypiekające słońce, które grzeje twarz. Chłodne powietrze, bo przecież skała wysoka. Pod nim przepaść, gdzieś tam w dole wije się zielonka rzeka, widać nieforemne wieloboki pól o różnych kolorach. Domki rolników są tak małe. On stoi dumnie jak pomnik, lekki podmuch zimnego powietrza dochodzi od dołu, z przepaści.
Nie ma w sercu Leona ni krzty lęku. Jest dumny spokój. Ma na sobie łingsuta, miejscami błyszczącego holograficznymi znakami różnych producentów. Skrzydła pokryte polimerowymi piórami. To widać najnowsze osiągnięcie techniczne. Spadochron chyba jest na plecach, na pewno to spadochron do bejza. Bejz i łingsut, żeby Mysza go teraz widziała.
O widzi go. Przecież stoi obok, ma też kombinezon. Różowy i chyba taki trochę dla dorosłych, bo ma piersi na wierzchu. Nie wiedział Leon, że Mysza ma takie kształtne cycki. Ale ale, przecież to skała...
Leon z pewnym trudem odrywa wzrok od nietypowego kombinezonu Myszy.
Rozkłada skrzydła pokryte polimerowymi piórami i skacze w dół. Nic złego się nie dzieje, jest przyjemnie chłodno. Myślał, że będzie jakoś szumiało, ale nie. Macha skrzydłami i skręca w stronę skały, na której widzi mały wodospad. Przelatuje bliziutko skały, czuje jak paznokcie szorują o ścianę, podpiłowuje więc odstający paznokieć kciuka dłoni prawej i na pełnym szwungu przelatuje przez wodę. Ale czad, woda wcale nie jest zimna, ba ona nawet nie jest mokra. To chyba jego prędkość powoduje, że tak to właśnie jest. Macha więc skrzydłami i zawraca, przypiłowuje paznokieć dłoni lewej i znowu trach w wodę. Jest cudownie.
Kątem oka dostrzega jakiś cień od strony słońca. Odwraca wzrok i nieco oślepiony promieniami nie jest pewien, co widzi. Cień rośnie, to olbrzymi ptak, to wielki orzeł. Ale nie, jednak nie orzeł bo ma łapy bez piór, takie jak kurczak. Orzeł boleśnie dziobie w kark Leona wykrzykując: "ty leniu, ty nierobie, ty utracjuszu, do roboty szelmo, do roboty". Dziobie go znowu, Leon traci stabilność lotu. Przekręca się na plecy, kuli i widzi, że czarny dym snuje się z nim. Coraz bardziej intensywny. Dostał, jak nic dostał. Rany, żeby tylko miał teraz spadochron. No przecież ma. Sięga więc do tyłu i nie może nic znaleźć. Tak jakby ten spadochron nie miał nic, co posłuży do otwarcia. Z przodu też nic. Rzeka już jest duża, domy też a nie ma nic do otwarcia.
Orzeł przelatując śmiał się niczym najgorszy szubrawca: "he, he, he, leszcz, lafik, pizduś, maminsynek, nierób, łajza..." Słowa cichły a ziemia się zbliżała nieuchronnie...
CDN
Dwa dni po wykuśtykaniu ze szpitala Leon ciachał sekatorem gips na nodze. Noga go swędziała i było mu stanowczo zbyt gorąco w tej pancernej skarpecie.
Nie obyło się bez zadrapań i skaleczenia w dłoń, ale po dwudziestominutowym zabiegu noga została oswobodzona.
Mizernie wyglądała, taka blada, taka rozmoknięta jak po zbyt długiej zabawie w basenie. Bida z nędzą, ale w ostrogach, ale wolna. Pancerna skarpeta zrobiła wrażenie na kolegach. Wiedzieli już, że jest skoczkiem spadochronowym, wiedzieli też, że kontuzji nabawił się przy lądowaniu. Nie wiedzieli, że zemdlał, i tego mieli się nie dowiedzieć przenigdy, bo trochę
Leonowi było głupio.
Lekarz wyjaśnił mu, że przez zaniedbanie, przez brak śniadania doprowadził do stanu osłabienia.
Endogenny (co za nazwa) wyrzut adrenaliny dopalił resztki paliwa i Leonowi wysiadło zasilanie. Gdyby po pierwszym skoku został na ziemi, to pewnie nie przeorał by zieloności lotniskowej.
Lekarz nic nie powiedział, że gips to lipa. Enigmatycznie wyjaśnił, że mogło nastąpić naruszenie tkanek miękkich i zapobiegawczo noga została ustabilizowana.
Mama Mietka mówiła jaśniej. Szpitale mają pulę punktów do wykorzystania. NFZ zwraca potem kasę za rozdzielone zadania.
Jak komuś oko wypadło a w szpitalu nie ma już puli punktów okulistycznych, to choremu mogą zrobić cokolwiek (i chętnie zrobią, bo przecież już jest przyjęty). Nogę mu złamią i złożą, usuną zdrowy wyrostek robaczkowy, bo przecież w każdej chwili się może zapalić. Wiadomo, że jest łatwopalny.
Wszystko wskazuje na to, że na razie ma spokój ze szpitalem. Zmartwieniem, które go toczy jest to, czy nie zawiódł zaufania instruktorów. Przecież nie powinien był zemdleć jak dzieciak.
Rozmawiał o tym z Myszą, trochę zrobiło mu się lżej. Ona jest przecież skoczkiem i ma dużo skoków, wie co mówi. Powiedziała, żeby się nie martwić, że to przez stres i zmęczenie.
Leon wyjrzał przez okno bez zachwytu. Szare niebo, szare podwórko, kundel próbujący podgryzać kury. Może mu się marzy bycie psem pasterskim. No i rewanż koguta, który goni kundla. Zacieki na szybach, mama musi je umyć - pomyślał.
Poczłapał nierówno, nie obciążając pomarszczonej stopy do komputera. Zajrzał, niczym do lodówki, na popularny serwis społecznościowy dostarczający na bieżąco informacje amerykańskim służbom wywiadowczym.
Nic. Znaczy jakieś badziewie. Krzywonoga Zofia z klasy zamieszcza fotkę z baru mlecznego, "takie tam" przy gulaszu z kaszą gryczaną. Co ona myśli, że to sushi? Że to kogoś kręci?
Jola, z którą kręcił, robi dzióbek i zmienia co 15 sekund główne zdjęcie profilowe. Chłopaki fotografują puste puszki po tani piwie z dyskontu. Co za mizeria?
Wskoczył na jutuba, trochę ruchu przecież nie zaszkodzi. Pooglądał sobie latanie przy skałach. Ależ oni prują w tych łingsutach. On też tak będzie.
Jak starzy wydolą z kasą. Opieprzają się ostatnio, ojciec ma mniej roboty, może być marnie. On, to jest Leon poszedłby do roboty i im pokazał. Ale nie może bo przecież się jeszcze uczy. Znaczy nie uczy się, ale uczęszcza. No dobra, nie tak często uczęszcza, ale jest w wieku szkolnym i robić nie będzie. To obowiązek starych.
Za to jak Leon będzie stary, to mu pomogą dzieci i w ten sprytny sposób przebimba całe życie na utrzymaniu frajerów. Trzeba umieć się ustawić.
No ale kasy nie ma tyle, co by się chciało. Na kurs dali, ale co się namarudzili. Ile on się wycierpiał dla tych pieniędzy. Może nawet więcej, niż oni musieli energii wydatkować na zarobienie.
Poniżali go jakimiś pytaniami, "po co"? Jakby nie mogli zachować odrobiny godności i po prostu dać mu te pieniądze.
Leon znowu popadł w nostalgię. Coś by porobił, aby z niej się wydostać, ale nic mu się nie chciało. Nawet za bardzo nie chciało mu się klikać w internecie. Zwisł w swoim krześle przed kompem.
Powoli uciekał w nierealny świat marzeń
Błękitne niebo i przypiekające słońce, które grzeje twarz. Chłodne powietrze, bo przecież skała wysoka. Pod nim przepaść, gdzieś tam w dole wije się zielonka rzeka, widać nieforemne wieloboki pól o różnych kolorach. Domki rolników są tak małe. On stoi dumnie jak pomnik, lekki podmuch zimnego powietrza dochodzi od dołu, z przepaści.
Nie ma w sercu Leona ni krzty lęku. Jest dumny spokój. Ma na sobie łingsuta, miejscami błyszczącego holograficznymi znakami różnych producentów. Skrzydła pokryte polimerowymi piórami. To widać najnowsze osiągnięcie techniczne. Spadochron chyba jest na plecach, na pewno to spadochron do bejza. Bejz i łingsut, żeby Mysza go teraz widziała.
O widzi go. Przecież stoi obok, ma też kombinezon. Różowy i chyba taki trochę dla dorosłych, bo ma piersi na wierzchu. Nie wiedział Leon, że Mysza ma takie kształtne cycki. Ale ale, przecież to skała...
Leon z pewnym trudem odrywa wzrok od nietypowego kombinezonu Myszy.
Rozkłada skrzydła pokryte polimerowymi piórami i skacze w dół. Nic złego się nie dzieje, jest przyjemnie chłodno. Myślał, że będzie jakoś szumiało, ale nie. Macha skrzydłami i skręca w stronę skały, na której widzi mały wodospad. Przelatuje bliziutko skały, czuje jak paznokcie szorują o ścianę, podpiłowuje więc odstający paznokieć kciuka dłoni prawej i na pełnym szwungu przelatuje przez wodę. Ale czad, woda wcale nie jest zimna, ba ona nawet nie jest mokra. To chyba jego prędkość powoduje, że tak to właśnie jest. Macha więc skrzydłami i zawraca, przypiłowuje paznokieć dłoni lewej i znowu trach w wodę. Jest cudownie.
Kątem oka dostrzega jakiś cień od strony słońca. Odwraca wzrok i nieco oślepiony promieniami nie jest pewien, co widzi. Cień rośnie, to olbrzymi ptak, to wielki orzeł. Ale nie, jednak nie orzeł bo ma łapy bez piór, takie jak kurczak. Orzeł boleśnie dziobie w kark Leona wykrzykując: "ty leniu, ty nierobie, ty utracjuszu, do roboty szelmo, do roboty". Dziobie go znowu, Leon traci stabilność lotu. Przekręca się na plecy, kuli i widzi, że czarny dym snuje się z nim. Coraz bardziej intensywny. Dostał, jak nic dostał. Rany, żeby tylko miał teraz spadochron. No przecież ma. Sięga więc do tyłu i nie może nic znaleźć. Tak jakby ten spadochron nie miał nic, co posłuży do otwarcia. Z przodu też nic. Rzeka już jest duża, domy też a nie ma nic do otwarcia.
Orzeł przelatując śmiał się niczym najgorszy szubrawca: "he, he, he, leszcz, lafik, pizduś, maminsynek, nierób, łajza..." Słowa cichły a ziemia się zbliżała nieuchronnie...
CDN
Komentarze
Prześlij komentarz