Przejdź do głównej zawartości

Nie dygaj młody - ryż w jakuzi Cz12

Kliknij aby cofnąć się w czasie o jeden odcinek

Leon robił coraz bardziej maślane oczy do Myszy. Słuchał jednak dużo bardziej uważnie, niż przy pierwszym spotkaniu w namiocie, tzn. siedzibie szkoły Skygrzmot.
Zemdlał po pierwszym skoku, zemdlał też po drugim. Za drugim razem solidniej. Nie mogli go dobudzić, wezwali pogotowie, bo trawa była mocno zryta i bali się, że jest nieprzytomny z powodu lądowania.
Zgłosili to do Państwowej Komisji Badania Upadków Lotniczych, bo tego wymagała od nich certyfikacja. W szpitalu młodym miała zająć się mama Mietka, która od czasów późnej kredy jest pielęgniarką.
Badania wykazały brak uszkodzeń, trochę stłuczeń. Jednak nogę wsadzili w gips, z jakiś powodów organizacyjnych. Miał też pozostać trzy dni w szpitalu na obserwacji. Lekarz prowadzący chciał wiedzieć jaka była przyczyna utraty przytomności. 


W pewnym momencie wparował niski facet o wyglądzie urzędnika państwowego. Miał przyklejony na ustach uśmiech. Zamienił kilka zdawkowych słów z obiektem westchnień świeżego klienta NFZ i dość nieelegancko wyprosił ją z pomieszczenia.
- cześć, jestem Romek Pichciński z PK BUL, chciałbym porozmawiać z tobą o dzisiejszym zajściu - powiedział przysuwając obdrapany z farby stołek i wyciągając jakieś papiery z ciut wyświechtanej teczki. 
Dla Leona wszystko to wyglądało jakoś nierealnie. Zaczął się zastanawiać, czy to nie jest dalszy ciąg snu we śnie. To obskurne otoczenie, ten gość jak z biurokracyjnej Alicji w krainie koszmarów, no i gips na nodze - to wszystko przyprawiało go o zawroty głowy.
Pan Romek wypytywał o różne rzeczy, przeplatał rozmowę jakimiś nawijkami, które pachniały nieudolną zmianą tematu. Wszystko to trwało za długo dla Leona. Już w połowie rozmowy mógł wyczuć, że Romek trzyma sztamę ze Zdzichem ale jakoś bardzo nie lubi Marchewy. Nawet wyraz twarzy mu się zmieniał, gdy coś wspominał o nim.
Oczywiście musiał zapewnić, że nie był pod wpływem alkoholu, że wcześniej też nie pił. Parę razy, tak z mańki, Romek dopytywał, czy nie czuć było alku od Marchewy. Jednocześnie zachwalał profesjonalizm Skyzdzicha. 
Dopytywał jaki spadochron i o takie tam.

- i co męczy Leonka, zaraz się kończą odwiedziny, zbiera się powoli - pouczyła pana Romka mama dzwonnika. Trochę go speszyła a ucieszyła leżącego jak drągal Leona.
Wreszcie poszedł. Drzwi się zatrzasnęły i został sam. Nie licząc jakiejś lekko postękującej mumii leżącej obok z podłączonymi różnymi rurkami.
Mucha latała sobie nad jego łóżkiem. Słychać było dźwięki na korytarzu i samochody jeżdżące za oknem.
Trzy dni, kurza męka. Trzy dni. Niby nie dużo ale tak leżeć? Jak tu się odlać?
Gdy tylko to pomyślał to poczuł, że bardzo mu się chce. A może było inaczej, może najpierw mu się chciało i to sobie pomyślał, co miał pomyśleć? Trudna sprawa, w każdym razie proces nie chciał się cofnąć.
Obok łóżka nie było żadnych kul. Nie było też wózka. Poruszał stopą w gipsie. Nic, żadnego bólu. Podniósł nogę do góry, spojrzał na mumię i trzasnął gipsem w obdrapaną z farby ramę. Nic, bezpiecznie.
Zgramolił się więc i stukając gipsową skarpetą oraz podskakując na bosej stopie przemieszczał się do drzwi.

Wywęszył ubikację. Bez przenośni. Wywęszył. Pożałował, że nie ma kapci. Ba, pożałował, że nie ma kaloszy z silikonu kwasoodpornego. Był w sytuacji patowej. Ciśnienie w pęcherzu rosło, odległość od łóżka była znaczna, wracać mu się nie chciało, zresztą przy łóżku nie widział kapci.
Ale od czego jest głowa? No od fryzury rzecz jasna, ale także od myślenia. Nie miał zanadto roztrenowanej w tej materii mózgownicy, lecz natura uruchomiła specjalne turbo.
W śmietniku leżały niebieskie, foliowe nakładki na buty. Dużo. Założył potrójnie. Ha, był cwaniakiem, był komandosem, był niezniszczalny. 
Doznania węchowe mieszały się z niepokojem termicznym dochodzącym ze stóp. Miał wrażenie, że brodzi gołą stopą w tej substancji, którą chciał interpretować jako wilgoć z mopa pozostałą po sprzątaniu.
Rozsądek podpowiadał jednak, że raczej nie produkują chemii gospodarczej w tak ohydnie urynowym zapachu. Zapowiadał się koszmar.
Następnego dnia mógł pogratulować sobie przeczucia na temat koszmaru.
Dostał do jedzenia coś, co pozostawało poza jego werbalnymi możliwościami opisania. Nie miał apetytu na to coś. 

W międzyczasie odwiedziła go mama i zapowiedziała kontratak gastronomiczny. Zaraz więc po drugim "posiłku" szpitalnym przybyła z zapowiedzianą odsieczą.
Apetyt cudownie wrócił.
Mama nawet bardzo nie truła o mizernych efektach skoku. Może nie chciała go dołować, może po prostu cieszyła się, że skończyło się to tak a nie gorzej.
W sumie to Leon nie wiedział jak skończył. Lekarz nie pomógł mu zrozumieć swojej, tj skoczkowej sytuacji. Owszem zapytał o samopoczucie i stolec. Coś powiedział o możliwych, groźnych uszkodzeniach miękkich tkanek w obrębie stawu skokowego nogi lewej. Nie wykluczył problemów i długotrwałej opieki medycznej. Cały czas trzymał jedną dłoń w kieszeni i Leon zaczął się zastanawiać, czy koleżka w trakcie konwersacji nie gra w bilarda kieszonkowego.
Lekarz nie był zanadto zainteresowany pacjentem. No dobra, w porównaniu z tym, co okazał mumii to Leon czuł się jak na celebryta. Na mumię lekarz spojrzał tylko raz, popatrzył na kartkę na blaszanej zawieszce i machnął niezaangażowaną w bilarda ręką. Zawinął się i poszedł gdzieś. Nie wrócił.

To wszystko byłoby dramatem, gdyby nie jedno ale. To ale miało konkretne kształty, pięknie pachniało, miało cudowny głos i zajmowało 99% aktywności leonowego CPU. Teraz zaś zbliżył się do niej o numer telefonu. Pruli więc luźną konwersację w postaci tekstowej. Tak bez konkretów, tak o niczym. Ale było super. Było dużo fajniej niż z poprzednią dziewczyną w kinie. Tak, w kinie. Film był nikczemnie nudny, dostali bowiem darmowe bilety od jej mamy. To był jakiś regionalny przegląd filmu nieszablonowego. Historia miłości dwóch niebezpiecznych gangsterów z japońskiego jakuzi. Pamiętał tytuł do tej pory "Ostatnia miska ryżu w Paryżu" choć samego filmu już nie za bardzo. Przecież poszedł ze swoją dziewczyną (poszedł bo chodził z nią, to poszedł) do kina a nie na film. Dobrze, że nie zaszła po tym jak z nim poszła. Nie zaszła bo do niczego nie doszło ale i tak daleko wszystko zaszło. Koniec końców nic z tego nie wyszło. Jakoś mu z nią nie wychodziło. Daleko nie zaszli. Rozeszli się. Potem jeszcze zeszli, ale na krótko. Nędzna historia.

Teraz to było coś zupełnie innego. Teraz była ta chemia, aż mu się chciało wierszem mówić. Niestety nie potrafił rymować.

Wiedział, że chce z nią skakać. Chodzenie to przeszłość, to dla kogoś innego. On już był przecież skoczkiem. 

tu nastąpił

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Samolot An-2

An-2 to dwupłatowy samolot wielozadaniowy klasy STOL (Short Take Off and Landing). Długość drogi rozbiegu i dobiegu to około 200 metrów. Antek wyposażony jest w gwiazdowy silnik wolnossący, któremu mocy na małych wysokościach wystarcza do przewożenia niemal dwóch ton balastu. Jednak wraz ze wzrostem wysokości, gdy spada ciśnienie powietrza, brak wystarczającej ilości tlenu dusi koniki mechaniczne z początkowej wartości 1000.

Wypadek Pabla

Nie mogę pozbierać myśli. Może pisanie jakoś się do tego przyczyni. Pablo dziś zginął podczas skoku tandemowego. Poznałem go na wyjeździe do Hiszpanii kilkanaście lat temu, gdy robił ze mną swój AFF. Zawsze uśmiechnięty, pełen energii, sypiący dobrej jakości dowcipami jak z rękawa. Podczas szkolenia nie szło mu świetnie, jeden z moich palców nadal jest wykrzywiony po tym, jak łapałem go z obrotów. Zaskoczył mnie wtedy swoją postawą. W żaden sposób nie załamywał się, nie biadolił tylko trenował na ziemi i skakał aż wyszło mu tak, jak tego chciał. Potem miałem okazję przekonać się, że taki miał charakter. Poznałem go jako uporządkowanego i bardzo zadaniowego człowieka. Skrupulatnie realizował swoje zamierzenia. Kilka lat później nauczyłem go jak skakać w tandemie. Na tandemie zakończyło się jego życie. Żona, dwoje małych dzieci. Młody człowiek, więc najpewniej też rodzice. Mama, dzień mamy. Wiem, że los dopada na przeróżne sposoby. Wypadki komunikacyjne, choroby. Co komu pisan...

Skoki na linę tzw static line

Dziwnie brzmi dla skoczka określenie skoki na linę. Tak jakby ktoś wskakiwał na linę. To nieco przestarzałe określenie wiąże się z nieco przestarzałą metodą szkolenia. Owszem nadal szkolenie podstawowe metodą static line jest uprawiane ale wiąże się to zwykle z faktem posiadania samolotu z silnikiem tłokowym, który nie daje rady wdrapać się na porządną wysokość. Static Line to skoki z małych wysokośc, pozostałość po wojskowych desantach Skoki na linę to tradycja komandosów . W ramach działań operacyjnych duża liczba desantowców musiała być wyrzucona w krótkim czasie z możliwie najniższej wysokości. Dlatego wyposażeni byli w spadochrony z systemem natychmiastowego otwarcia. Ten system opierał się w swej konstrukcji na linie statycznej. Stalowa, cienka linka w osłonie z brezentu, połączona z taśmą tekstylną prowadziła zazwyczaj do pokrowca spadochronu głównego. Podłączona przez wyrzucającego do grubszej, rozpiętej na pokładzie liny specjalną klamrą zaczynała swoją pracę, gdy de...