Nie mam pojęcia, co szary zjadacz chleba myśli o kolorowym skoczku spadochronowym. Nie mam też pojęcia, co myśli o instruktorze. Mam za to ciut pojęcia, czego skoczek oczekuje od instruktora i bardzo mi się to nie podoba.
Miałem kiedyś okazję być świadkiem prawidłowej reakcji instruktora na niepoważne i świadczące o niebezpiecznym sposobie myślenia pytanie. Po przywitaniu skoczek, w zasadzie kandydat, zapytał mojego znajomego "czy to ty jesteś tym drugim instruktorem, w którego rękach jest moje życie?"
Lekkie acz krótkie zdziwienie i celna odpowiedź: "nie, życie jest w twoich rękach, ja jestem tylko instruktorem skydivingu".
Do czego zmierzam, bo być może odniesiecie wrażenie, że do zrzucenia z ramion odpowiedzialności. Nie, nie o to chodzi. Chodzi o to, że każdy jest kowalem swojego losu. Jeśli przychodzi się szkolić, to instruktor ma przekazać mu wiedzę i nadzorować jego proces szkolenia. To, że zamieszane są w ten proces jakieś pieniądze, czasem relatywnie duże dla wydającego je, nie zmienia faktu, że nie może ktoś wziąć odpowiedzialności za czyjeś życie. Szczególnie podczas szkolenia.
Odpowiedzialność, rozwaga i droga do pełnej - licencjonowanej samodzielności.
Ale od instruktorów oczekuje się dużo więcej. Mają być bohaterscy jak członkowie grupy Avengers. Mają ratować życie szanownych klientów, którzy przyszli się pobawić i być może nie zagrzeją miejsca zbyt długo w tym sporcie. Zapłacili - więc wymagają.
Ok. Można wymagać dopełnienia procedur. Można oczekiwać, że instruktor będzie miał czas, aby nadzorować swojego studenta. Należy oczekiwać uwag i korekt, wiedzy i pokazania ćwiczeń. Tak. To wszystko tak, to są elementy profesjonalnego szkolenia. Ale to nie może być mylone z dzierżeniem czyjegoś życia w swych dłoniach. To nie dzidziuś i jego tatuś. Taką iluzję opieki może buduje bank albo ubezpieczyciel - i szczęścia życzę jak potem wyjdzie się na takim zaufaniu.
Co gorsza, część instruktorów myśli, że faktycznie jest w ciężkiej roli bohatera ludzkości. Że w razie czego, poświęci swoje życie w niekończącej się nigdy pogoni. Błąd. Kolosalny błąd, brak zupełny empatii i szacunku do drugiego człowieka, który nie jest worem, nie jest bezimiennym pionkiem na tle superbohatera. To człowiek, który się szkoli. Ma prawo do błędów, ale ma też prawo wybrnąć z opresji wg przygotowanych i wdrożonych procedur.
Jeśli jako instruktor AFF gonimy swojego studenta za długo, to on oderwany od rzeczywistości widzi instruktora obok siebie. A przecież to JASNY ZNAK, że wszystko nadal jest OK. Instruktor jest obok, więc zamierza pomóc, trzeba poczekać.
Gdy nadchodzi hard deck, trzeba zwijać dupsko w troki, odtrakować i otworzyć swój spadochron. Nic tak motywująco nie działa na studenta albo na młodego skoczka jak odlatujący instruktor. Nic. To jest turbo do ratowania swojej skóry. Być może łatwiej dojść do takich wniosków dojrzalszym ludziom, którzy mają rodzinę i dzieci. Ale przecież podczas szkolenia instruktorów jest o tym mowa. Procedura obejmuje czas / wysokość możliwej do udzielenia korekty sylwetki, jeśli czas / wysokość mijają student ma postępować zgodnie z przygotowanym na tą okoliczność planem.
No chyba, że (mam nadzieję, że to tylko akademickie gdybanie) instruktor nie przygotował swojego studenta na okoliczność niestabilnego spadania, bo wierzył, że jest bohaterem i zawsze go złapie.
Czasem skok może być naprawdę trudny. W tym, który jest na filmie student łupnął mnie tak mocno, że połamał mi gogle i przez ułamki sekund straciłem kontakt z rzeczywistością, zanim zacząłem go znowu namierzać. Ale nie ma mowy, abym dalej walczył gdybym osiągnął mój własny hard deck - czyli 1200 metrów. Mam rodzinę i chcę żyć. Przykre jest dla mnie, że po bardzo udanych 5 skokach studentowi coś się przestawiło w głowie i zaczął wirować jak śmigłowiec w sposób, który widziałem tylko dwa razy, w swojej karierze. Ale plan jest planem. Uczymy ludzi dyscypliny więc jako instruktorzy nie mamy prawa swoim zachowaniem pokazywać im niespójnego schematu. Jednego uczymy a sami robimy co innego - to droga do wzrostu zagrożenia
A oto, kiedy mój czarny sen oblekł się w materię...
Miałem kiedyś okazję być świadkiem prawidłowej reakcji instruktora na niepoważne i świadczące o niebezpiecznym sposobie myślenia pytanie. Po przywitaniu skoczek, w zasadzie kandydat, zapytał mojego znajomego "czy to ty jesteś tym drugim instruktorem, w którego rękach jest moje życie?"
Lekkie acz krótkie zdziwienie i celna odpowiedź: "nie, życie jest w twoich rękach, ja jestem tylko instruktorem skydivingu".
Do czego zmierzam, bo być może odniesiecie wrażenie, że do zrzucenia z ramion odpowiedzialności. Nie, nie o to chodzi. Chodzi o to, że każdy jest kowalem swojego losu. Jeśli przychodzi się szkolić, to instruktor ma przekazać mu wiedzę i nadzorować jego proces szkolenia. To, że zamieszane są w ten proces jakieś pieniądze, czasem relatywnie duże dla wydającego je, nie zmienia faktu, że nie może ktoś wziąć odpowiedzialności za czyjeś życie. Szczególnie podczas szkolenia.
Odpowiedzialność, rozwaga i droga do pełnej - licencjonowanej samodzielności.
Ale od instruktorów oczekuje się dużo więcej. Mają być bohaterscy jak członkowie grupy Avengers. Mają ratować życie szanownych klientów, którzy przyszli się pobawić i być może nie zagrzeją miejsca zbyt długo w tym sporcie. Zapłacili - więc wymagają.
Ok. Można wymagać dopełnienia procedur. Można oczekiwać, że instruktor będzie miał czas, aby nadzorować swojego studenta. Należy oczekiwać uwag i korekt, wiedzy i pokazania ćwiczeń. Tak. To wszystko tak, to są elementy profesjonalnego szkolenia. Ale to nie może być mylone z dzierżeniem czyjegoś życia w swych dłoniach. To nie dzidziuś i jego tatuś. Taką iluzję opieki może buduje bank albo ubezpieczyciel - i szczęścia życzę jak potem wyjdzie się na takim zaufaniu.
Co gorsza, część instruktorów myśli, że faktycznie jest w ciężkiej roli bohatera ludzkości. Że w razie czego, poświęci swoje życie w niekończącej się nigdy pogoni. Błąd. Kolosalny błąd, brak zupełny empatii i szacunku do drugiego człowieka, który nie jest worem, nie jest bezimiennym pionkiem na tle superbohatera. To człowiek, który się szkoli. Ma prawo do błędów, ale ma też prawo wybrnąć z opresji wg przygotowanych i wdrożonych procedur.
Jeśli jako instruktor AFF gonimy swojego studenta za długo, to on oderwany od rzeczywistości widzi instruktora obok siebie. A przecież to JASNY ZNAK, że wszystko nadal jest OK. Instruktor jest obok, więc zamierza pomóc, trzeba poczekać.
Gdy nadchodzi hard deck, trzeba zwijać dupsko w troki, odtrakować i otworzyć swój spadochron. Nic tak motywująco nie działa na studenta albo na młodego skoczka jak odlatujący instruktor. Nic. To jest turbo do ratowania swojej skóry. Być może łatwiej dojść do takich wniosków dojrzalszym ludziom, którzy mają rodzinę i dzieci. Ale przecież podczas szkolenia instruktorów jest o tym mowa. Procedura obejmuje czas / wysokość możliwej do udzielenia korekty sylwetki, jeśli czas / wysokość mijają student ma postępować zgodnie z przygotowanym na tą okoliczność planem.
No chyba, że (mam nadzieję, że to tylko akademickie gdybanie) instruktor nie przygotował swojego studenta na okoliczność niestabilnego spadania, bo wierzył, że jest bohaterem i zawsze go złapie.
Czasem skok może być naprawdę trudny. W tym, który jest na filmie student łupnął mnie tak mocno, że połamał mi gogle i przez ułamki sekund straciłem kontakt z rzeczywistością, zanim zacząłem go znowu namierzać. Ale nie ma mowy, abym dalej walczył gdybym osiągnął mój własny hard deck - czyli 1200 metrów. Mam rodzinę i chcę żyć. Przykre jest dla mnie, że po bardzo udanych 5 skokach studentowi coś się przestawiło w głowie i zaczął wirować jak śmigłowiec w sposób, który widziałem tylko dwa razy, w swojej karierze. Ale plan jest planem. Uczymy ludzi dyscypliny więc jako instruktorzy nie mamy prawa swoim zachowaniem pokazywać im niespójnego schematu. Jednego uczymy a sami robimy co innego - to droga do wzrostu zagrożenia
A oto, kiedy mój czarny sen oblekł się w materię...
Czasem niestety, ale zdarzają się takie sytuacje, za każdym razem uczymy się czegoś nowego. Najważniejsze, aby nie musieć uczyć się na zbyt dużych błedach.
OdpowiedzUsuńTo nie był jego dzień. Anemia go zżarła. Jest sztuką powiedzieć sobie że nie dam rady, zwłaszcza gdy w grę wchodzą pieniądze, czas, pogoda, wieloznaczne "ćisnienie".
OdpowiedzUsuńOpowiadał mi raz znany lotniarz swoją historię, zagadnięty przeze mnie, czemu siedzi gdy wszyscy inni latają. On na to "...wiesz, kiedyś miałem noszenie i latałem już kilka godzin. W pewnym momencie pomyślałem sobie;...a co ja się tego drąga tak uczepiłem. Jak to wszystko by pieprzło, a do ziemi daleko. Nic na siłę, więc wolę sobie dzisiaj posiedzieć i popatrzeć.
Osobiście za młodego skoczka też miałem taką sytuację, że po kilku pytaniach zadanych przez instruktora na linii sprawdzenia usłyszałem od niego; ...usiądź sobie, dzisiaj nie jest twój dzień. Przemyśl sobie wszystko na spokojnie. Dzisiaj jestem mu za to wdzięczny.